...i oniemieliśmy z zachwytu. Wyrastające zewsząd palmy i kaktusy zrobiły na nas ogromne wrażenie- w końcu zobaczyliśmy coś zupełnie nieeuropejskiego. Nasz błogostan jednak minął wraz z wejściem do taksówki, która przyjechała specjalnie po nas. Tej dziesięciominutowej podróży nie da się opisać słowami, trzeba to po prostu przeżyć na własnej skórze. Jeśli jesteś kierowcą w Maroku- możesz zapomnieć o zasadzie ograniczonego zaufania, bo nie dojedziesz nawet do najbliższych świateł. Skręcanie w prawo z lewego pasa, jazda na czerwonym świetle, wyprzedzanie "na trzeciego" czy piesi na środku skrzyżowania są tu na porządku dziennym. Do tego ciągłe trąbienie na wszystko i wszystkich plus starannie wyselekcjonowany dobór słownictwa w wolnym tłumaczeniu oznaczający: "Szanowny kierowco, dlaczego zajechałeś mi drogę?"
Akurat mieliśmy szczęście, że jechaliśmy z pustymi żołądkami. Czym prędzej zabraliśmy plecaki z bagażnika i pognaliśmy do hostelu. Tu kolejna niespodzianka- jeden prysznic na wszystkie pokoje, obok toaleta "na Małysza", brak szyb w oknach niektórych pokoi i kawałek plastiku zamiast dachu. Podzieliliśmy się, rzuciliśmy bagaże i wyruszyliśmy na rozeznanie terenu.
Do głównej alei prowadzącej na suki (targi) szło się góra minutę i to na czworaka, ale po drodze czyhali Arabowie krzyczący: "Polska, Polska?", "Spoko Maroko", "Łan diram" i poklepujący turystów, na szczęście tylko po plecach. Ku powszechnemu zadowoleniu, piekarnia było tylko kilka kroków od naszego lokum, więc do stoisk połowy tubylców po prostu nie dochodziliśmy.
Po południu nasze trzy przewodniczki zabrały nas na spacer po mieście. Dotarliśmy pod Kutubijję, jeden z pięciu meczetów w Marrakeszu. Trzeba przyznać, robi wrażenie, szczególnie rano gdy słychać z niego wezwanie muezzina do modlitwy. Podążając za grupką wesołych dzieciaków, dotarliśmy do miejsca ich spotkani, w ogrodzie Menara. I tu natknęliśmy się na pierwszy marokański street art- muzyka, tańce i śpiew młodzieży przez długi, długi czas unosiły się w powietrzu.
Sposób na spędzenie pierwszego wieczoru w Afryce podyktowały nam żołądki. "Zwiedzaliśmy" okoliczne bary próbując lokalnych specjałów- tagine, kuskus, słodka do granic możliwości herbata miętowa to tylko nieliczne. Najedzeni, ale niepozbawieni jeszcze gotówki, znaleźliśmy się na suku, który kusił oddziałując na zmysły wzroku, zapachu i smaku. Ciężko było wrócić do hostelu z pustymi rękami, bo naprawdę trudno było oprzeć się orzeszkom w miodzie i sezamie, oliwkom, biżuterii, ubraniom czy boskiemu napojowi, jakim niewątpliwie był świeżo wyciskany sok pomarańczowy. Na ziemię sprowadził nas sms od Kasi, doktorantki sprawującej pieczę nad projektem w Maroku, żeby natychmiast pojawić się w hotelu.
Sprawą nie cierpiącą zwłoki okazał się pomysł wyjazdu na Saharę i spędzenia tam nocy w towarzystwie Beduinów. Nie mogliśmy przejść obojętnie obok takiej propozycji. Z wizją wstania nazajutrz bladym świtem, usnęliśmy w mgnieniu oka.
Noc w dwóch polarach, śpiworze i pod dwoma kocami, upłynęła dość szybko.