Geoblog.pl    bliskowschodniacy    Podróże    Maroko    Yalla ja dżamal!
Zwiń mapę
2011
11
lut

Yalla ja dżamal!

 
Maroko
Maroko, Mhamid
POPRZEDNIPOWRÓT DO LISTYNASTĘPNY
Przejechano 3400 km
 
Punktualnie o godzinie 8 rano pod naszym hostelem stanął pojazd, w którym mieliśmy spędzić sporo czasu. Podróż z Marrakeszu do Zagory, miejscowości położonej niedaleko granicy z Algierią, przewidziana była na osiem godzin jazdy. To bardzo dużo, szczególnie dla młodych ludzi, których rozpiera energia, dlatego w drodze nie obyło się bez ataków śmiechu.

Kluczowym dla całego przedsięwzięcia był moment, w którym nasz kierowca otrzymał od nas zaszczytne imię Ądrzej. Od tej pory nie był już zwykłym gościem za kółkiem, ale kimś kto budził powszechny respekt. Już nie wspomnę, że jego umiejętności wykraczały daleko poza normy i był w stanie naprawić dosłownie wszystko- począwszy od drzwi busa, na zepsutej suszarce Eli skończywszy.

Tak więc jechaliśmy z Ądrzejem. Ale, ale! Żeby nie było tak prosto i przyjemnie, droga była kręta, niebezpieczna, a w dodatku szybkość, jaką osiągaliśmy na zakrętach, dochodziła do 80 km/h w decydujących momentach. Dlatego nikt, nawet wiecznie głodny Mateusz, nie odważył się na żaden posiłek.

Po obiecanych ośmiu godzinach z hakiem, dotarliśmy do Zagory. Tutaj rozstawaliśmy się z ukochanym kierowcą i zamienialiśmy mechaniczne konie na wielbłądy. Pierwsze piętnaście minut trwało usadzanie i oswajanie się ze zwierzętami. Po tym czasie byliśmy całkowicie gotowi na pustynną tułaczkę.

Poruszaliśmy się w karawanie. W jednym rzędzie były trzy przywiązane do siebie wielbłądy a każdą kolumnę prowadził Nomad. W świetle zachodzącego słońca wędrowaliśmy nieco ponad godzinę, aby w całkowitym zaciemnieniu i chłodzie dotrzeć do Mhamid- wioski na samym końcu drogi z Zagory w kierunku granicy algierskiej. Przed złymi warunkami meteorologicznymi chroniły nas chusty, do których kupna byliśmy nakłonieni u brata kolegi Ądrzeja ze strony przyszywanej siostry dziadka. Naukę wiązania otrzymaliśmy w cenie, co było niesamowicie przydatne, gdyż owe chusty ciągle się rozwiązywały.

Po odciążeniu wielbłądów z bagaży i naszych własnych ciężarów ciała, usiedliśmy do kolacji. Czekając na najsłodszą na świecie herbatę miętową i kuskus z warzywami, oczywiście, snuliśmy wizje wszelkich gadów, płazów i ssaków w nocy w naszych glinianych nomadzkich apartamentach. Największy postrach wzbudził skorpion, którego bali się nawet najbardziej odważni uczestnicy wyprawy. Kiedy byliśmy już nomadzeni... to jest najedzeni, przyszedł czas na ognisko i sziszę wspólnie z tubylcami. Wraz z każdym kolejnym pociągnięciem fajki atmosfera się rozluźniała, i wkrótce śpiewy Beduinów przerodziły się we wspólne tańce. Zabawa skończyła się grubo po północy.

Choć prysznice były wolne, to jednak nikt nie odważył się wykąpać. I to nie ze względu na późną porę czy lenistwo, bardziej chodziło o temperaturę, jaka panowała o tej godzinie. Wierzcie, że nawet najtwardsi Eskimosi woleliby umyć się prowizorycznie mokrymi chusteczkami!
 
POPRZEDNI
POWRÓT DO LISTY
NASTĘPNY
 
Zdjęcia (9)
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
  • zdjęcie
Komentarze (0)
DODAJ KOMENTARZ
 
zwiedzili 1.5% świata (3 państwa)
Zasoby: 10 wpisów10 0 komentarzy0 77 zdjęć77 1 plik multimedialny1
 
Nasze podróże
08.02.2011 - 17.02.2011