Ten poranek nie różnił się bardzo od pozostałych. Obudziliśmy się wymarznięci trzeci raz z rządu i siedząc pod kocami w pokojach, czekaliśmy na parę kresek więcej na termometrze. Po śniadaniu udało nam się wreszcie wyruszyć na zwiedzanie.
Po malowniczej kazbie położonej na wzgórzu u stóp rzeki Ouarzazat, na dawnym szlaku karawan między Marrakeszem a Saharą, czyli właśnie Ait Ben Haddou, oprowadzał nas Olek. W tym miejscu pozwolę sobie pominąć historię jego edukacji, gdyż dzieje wioski wydają mi się o niebo ciekawsze. Wybudowana z czerwonej gliny osada jest prawdziwym rajem dla fotografów, jak z resztą całe Maroko. Nie da się tu nie zrobić chociaż stu zdjęć. Właśnie dlatego jej zwiedzanie zajęło nam dwa razy więcej czasu, niż planowaliśmy pierwotnie. Historia powstawania obrazków malowanych wodą z cukrem zainteresowała wszystkich bez wyjątku, co w takich dużych grupach raczej rzadko się zdarza. Ale trzeba otwarcie powiedzieć- to głównie za sprawą Olka i brata kuzyna jego najstarszej cioci ze strony mamy, którzy pokazywali nam krok po kroku proces powstawania i ozdabiania ichniejszych dzieł. I oczywiście gorąco namawiali do nabycia takowych po "speszial prajs for maj friend".
W drodze do hostelu wygospodarowaliśmy jeszcze parę minut na zakupy. Dywany, olejki arganowe i różne inne pachnidła wiodły tu prym.
Nim całkowicie wyjechaliśmy z wioski, chwilę trwało przepakowanie się i załadowanie bagaży do najlepszego wehikułu w Maroku- do ądrzejowego busa. Nie mogliśmy się obejść też bez zrobienia sobie wspólnej fotografii z naszym góru- po dzień dzisiejszy łezka kręci nam się w oku na jego wspomnienie.
Na wieczór dotarliśmy do Marrakeszu. Przywitaliśmy się z Arabami z okolicznych restauracji, Kutubijją, żebrakami, sukami, placem Dżemaa el-Fna i pysznymi orzeszkami w miodzie z sezamem. Integrując się w pokojach, minął nam kolejny wieczór w Afryce.