Ogrody Jardin Majorelle, do których dotarliśmy tego dnia, zachwyciły wszystkich bez wyjątku. Rośliny swymi kolorami oddziaływały na nasze zmysły, co poniekąd pozwoliło nam zrelaksować się po bieganiu poprzedniego dnia i sprawiło, że jakoś lepiej znosiliśmy zaczepki Arabów. Każdy element znajdujący się w ogrodzie idealnie współgrał z resztą. Myślę, że gdybyśmy byli mieszkańcami Marrakeszu, przychodzilibyśmy tu dosyć często, szczególnie szukając spokoju w trakcie sesji. Ukoronowaniem spaceru była wizyta w kawiarni, która bardziej przypominała palmiarnię nowobogackich Amerykanów, aniżeli miejsce spotkania z przyjaciółmi.
Zanim jednak weszliśmy do Jardin Majorelle, udało nam się wejść do największej marokańskiej medresy, czyli szkoły koranicznej. XIV- wieczna medresa Ben Youssufa ma aż 130 celi dla swych uczniów i pokryta jest w arabskie inskrypcje i wzory geometryczne. Podobno zdjęcie w wąskim okienku zrobione z dziedzińca gwarantuje szczęście, dlatego fotografowaliśmy się nawzajem, tak "na wszelki wypadek".
Niedaleko medresy znajdowała się kubba Ba'adijjin- sala do ablucji jeszcze z czasów Almorawidów, przy której nie omieszkaliśmy nie zatrzymać się i popatrzeć. Wstąpiliśmy także do Musee de Marrakesh, do którego wejście zapewnił nam bilet z medresy. Tu podziwialiśmy szeroko pojętą sztukę marokańską- dywany, biżuterię, meble, ceramikę i ubrania, a na samej górze przyuważyliśmy izbę udekorowaną na podobieństwo arabskiego pomieszczenia.
Po zakończonym zwiedzaniu, a także jedzeniu, przeszliśmy się na dworzec w celu sprawdzenia odjazdów pociągów do różnych miast i zaplanowaniu dalszej części podróży. Spodziewaliśmy się obdrapanego baraku stojącego gdzieś na obrzeżach Marrakeszu. Tymczasem oczy nam wyszły z orbit na widok "skromnego" budynku dworcowego, który gdyby został przeniesiony do Krakowa, to z całą pewnością byłby utożsamiany z Galerią Krakowską, a nie swoim krakowskim odpowiednikiem. Marokańskie flagi łagodnie powiewające na wietrze, czyściutkie płytki, fontanna, palmy i sam budynek gdzieniegdzie zdobiony ornamentami, wprawiły nas w ogromny szok na co najmniej kilkadziesiąt sekund...
Porównywalnym do dworcowego budynku odkryciem były stroje marokańskiej ludności. O ile płaszcz i pod nim piżama bardzo nas nie zdziwiły, o tyle obiektem naszego zainteresowania stały się skórzane klapki za małe o dwa numery, nazwane przez nas uroczo popierdalałkami. Do tego Arabki (Arabowie też, chociaż w mniejszym stopniu) zakładały skarpety frotte ozdobione wzorkami typu słoneczka, bałwanki i chmurki. Hitem tego sezonu był kolor żółty, dlatego największe "Fashion Victims" naszej grupy zakupiły buty, by pewnego pięknego dnia przyjść w nich na uczelnię. Relację z tego donieosłego wydarzenia, mam nadzieję, będziecie mogli przeczytać już niebawem, więc... trzymajcie rękę na myszce!