Dziewiąty dzień podróży przeznaczyliśmy na trochę błogiego lenistwa. Dlatego też z samego rana zapakowaliśmy się do busa i wyruszyliśmy w drogę na wybrzeże. Chociaż pogoda w Marrakeszu wołała o pomstę do nieba, to po dotarciu do Essaouiry (dla ułatwienia mówiliśmy Izaura) rozebraliśmy się z kurtek, polarów, bluz i odziani w kostiumy kąpielowe pomaszerowaliśmy w kierunku plaży.
Oczywiście zawsze są jakieś wyjątki od reguły, dlatego mniejsza część ekipy poszła najpierw zwiedzać miasteczko. Właściwie "zwiedzać" to za mocno powiedziane, bo gdzie się człowiek nie popatrzył, tam jakieś stoisko zapewniające: "u mnie twoje pieniądze będą całkowicie bezpieczne". Aby mieć trochę energii na chodzenie, zaaplikowaliśmy sobie po filiżance kawy i ochoczo ruszyliśmy na podbój straganów. Ceny nie były zachwycające, toteż większość powstrzymała się od jakichkolwiek zakupów.
Po parogodzinnym włóczeniu się, powoli zmierzając w stronę busa, pogoda nagle zmieniła się o 180 stopni i zaczął padać ulewny deszcz. A za dziesięć minut zostały po nim już tylko kałuże na chodniku i nasze mokre bluzy. No cóż, kobieta zmienną jest...
Co w tym czasie robili inni? Zdominowani przez swoje lenistwo wylegiwali się na cieplutkim piasku, kąpali w oceanie i robili zdjęcia, nie zaprzątając sobie głowy jakimś głupim kremem z filtrem. Na efekty kąpieli, zwłaszcza tej słonecznej, nie trzeba było czekać. Jęczenie spowodowane bólem od oparzeń słonecznych wzięło górę nad arabską muzyką, której próbował słuchać nasz kierowca.
Pod wieczór dotarliśmy na miejsce, oczywiście do Marrakeszu. Nie wiadomo czemu ale jakoś nikt specjalnie nie kwapił się, aby wyjść gdzieś do miasta...